środa, stycznia 23

To była kolejna nudna noc...

To była kolejna nudna noc… północ wybiła dwanaście razy jakiś czas temu… a przynajmniej teoretycznie bo zegar z wahadłem istniał tylko w wyobraźni i skrytych pragnieniach. Tak samo jak potężna biblioteka, kręcone żeliwne schody, palarnia ze stołem do snookera i talent pisarski… tak… kolejna noc spędzona na pierdoleniu o niczym do samego siebie, tylko… no, zawsze musi być to jakieś tylko… a więc – tylko tym razem zrodził się kretyński pomysł by pierdolić nie tylko w myślach ale i na papierze… dupa, od kiedy monitor i Word to papier…

A więc, była to kolejna nudna noc, prowadziła do kolejnego zbyt wczesnego wstawania, o ile będzie czas na etap snu, i trałowania starym busem do szkoły… Poranki są ciężkie… w podstawówce były wczesne przedpołudnia, luz jakich mało, w gimnazjum były ciężkie poranki, w liceum są tragiczne wschody słońca… Do dziś zastanawiam się, czym miałem zryty beret wybierając szkołę na drugiej stronie zakichanego Wrocławia… W zamian przynajmniej mam okazję oglądać wschody słońca… niepowtarzalny widok… tylko dość trudno go docenić po zafajdanych 5 godz snu… O ile los nie będzie chamem to znajdzie się czas na zaparzenie kawy i zrobienie pożywnego śniadania – kurcze pieczone czy amore pomidore… rzygam powoli na widok zupek chińskich… potrzebne mi są ferie, detoks i butelka rumu… Przez te dwanaście lat nauki w końcu udało mi się znaleźć system na pakowanie się… wystarczy nie kupować książek, a w jednym zeszycie można zmieścić 5 różnych przedmiotów… Za każdym razem wychodząc powtarzam sobie w myślach, że znów pierdolony polski się szykuje, zero wytchnienia, zakichany rudy wampir wysysa energię życiową z całej klasy… i co uczyniłem, że tak mnie bóg pokarał! Jak ja nienawidzę polskiego… Jeszcze mam z tego maturę pisać… o bose, jak mnie to ma zachwycać kiedy to mnie nie zachwyca, kiedy ja nie mogę, o boże!

Na dworze znów pizga… nienawidzę zimy… lata też ale bardziej zimy… dał bym dupy za wieczną wiosnę… pierdolone kwiatki i takie tam inne pierdoły. Przystanek, autobus, w miarę luźno, przesiadka na tramwaj, w miarę luźno, przesiadka na autobus, kurwa, zatłoczony, kolejna rzecz której nienawidzę. Zakichane żółto-czerwone ikarusy którymi strach nawet więźniów wozić, pierdolona komuna, ale co zrobić, ja tego kraju nie wybierałem.
Szkoła… Piękny budynek za czasów PRLu, nowy tynk stara się dodać mu stylu… nieskutecznie… przy wejściu trzeba sobie pyknąć czipem… tia… tylko po co? I tak każdy zafajdany diler wejdzie bez pikania… Pierwsze miejsce do odwiedzenia to szatnia. Nawet jak jest lato i nie mam kurtki, szatnia musi być, ostatni bastion spokoju i normalności w tym zafajdanym budynku. Ale i stamtąd nas powoli wyganiają… na szczęście i tak kończę tą szkołę… i znów oglądanie tych mord… zarówno nauczycielskich, spitych albo ufajdanych toną maskary, jak i uczniowskich, spitych albo ufajdanych toną maskary… geografia? Żal mi tej kobiety, nie dziwię się, że ma problemy z piciem… zero opanowania nad klasą, zresztą nie ona jedyna, nie wiem co takich ludzi ciągnie do szkoły, i dlaczego każdy geograf ma jakieś problemy… Ponoć gimnazjalny wylądował na detoksie po amfie… wyglądał na kawał porządnego człowieka a na zapleczu potajemnie ciągał kreski…

Nauczycieli można przeboleć, z polonistycznym wyjątkiem, gorsze są niektóre zafajdane gęby uczniów… głównie tych bez szacunku dla innych, a tym bardziej nauczycieli… Olać to czy ktoś kogoś lubi czy nie, czy obrabia za plecami i takie tam pierdoły, ale chociaż podstawy kultury wypada mieć na tych lekcjach… czasami czuję się w takich sytuacjach staro… jak jakiś zgorzkniały zgred który poucza jak to kiedyś młodzież była wychowana i jak to Niemcy wkroczyli do Breslau… Powroty są równie tragiczne, choć trochę mniej, jakoś ta informacja, że jestem już wolny na te 16ście godzin poprawia humor. Wychodząc znów pykam, dyrektorka się nudzi i dorabia w ochronie stojąc przy wyjściu i sprawdzając czy pykamy….
Jak bym żył w ferdydurke... sam już nie wiem czy się mam śmiać czy płakać… Wracam ponownie tym klekoczącym ikarusem jak by to była jakaś zafajdana metafora mojego życia… Niby jadę ale co to za jazda, byle by do przodu, od przystanku do przystanku i jak nie wykituję przed końcem to będzie sukces… Ja pierdole, doszukuje się jakiś metafor, głębszych sensów w zakichanej jeździe autobusem a dostaję lufę z analizy i interpretacji zafajdanych wieszczów polskich wieszczów co to wielkimi poetami kurwa są…

Po powrocie najczęściej ponownie ląduję w kuchni przy kawie, w tle jazz… jestem jedyną osobą z mojej klasy i prawie jedyną z znajomych w tym przedziale wiekowym która słucha jazzu… znów czuje się pierdolenie staro, ale mam na to „całkowicie wyjebane” bo ta zafajdana trąbka, zakichane pianino i ukochany kontrabas to jedyne rzeczy trzymające mnie w miarę kształtnej kupie… jedyne rzeczy które wyciągają mnie z szarości świata… W ciągu dnia wlewam w siebie tyle kofeiny, że wakacje spędzam na lekach na nadciśnienie, mam złe przeczucia, że pompka mi pierdyknie przed czterdziestką… ale znów mam to gdzieś… przynajmniej do tej czterdziestki życie będzie życiem… choć na razie nie jest… Armagedon… Po tej zafajdanej kawie i tak idę spać… nie wiem czy to kawa już na mnie nie działa i jestem kofeino odporny czy to po prostu szkołą mnie aż tak męczy, że kawa jest już za słaba, ale śpię w cholerę, do wieczora jak ustawię sobie budzik gdy jest jakiś ciekawy film w TV albo i jeszcze dłużej… i znajdź tu czas na szkołę, znajdź czas na imprezy, znajdź czas na naukę… no dobra, na imprezę zawsze się znajdzie… tia… genialne i ambitne… olewać szkołę bo stawiam jednorazową imprezę ponad „moją przyszłość”… zawsze to wygląda tam samo, wizyta z kumplami, jak los da to w przyjemnym klubie bez techno łupania, wszyscy na około łoją browary a ja jak jakiś zafajdany staruszek krwawa mery, gin z tonikiem albo rum z wiśniowym zależnie od nastrojów… czasem mam wrażenie, że wpadłem nie w to towarzystwo do którego zostałem stworzony… noce spędzam na gadaniu o filmach i pisaniu pierdolonych pseudo-refleksyjnych pamiętniko-felietonah czy jak można to nazwać… A za 6 godzin czeka mnie polski i parę prac do napisania… nie wiem czy mi się chce, nie wiem czy umiem, w ogóle to ja już nic nie wiem… Licze tylko, że w losowaniu w końcu padnie szóstka dla mnie i będę mógł kupić sobie apartament w Sky Tower i olewać całą resztę grubym sikiem żyjąc z bankowych odsetek… Jak sobie jeszcze pomyślę, że z rana się obudzę i zapewne piękny sen który będę miał zderzy się z rzeczywistością to też mnie kurwica łąpie…

Na wyimaginowanym zegarze wybiła druga gdy klikałem zapisz i kończyłem pisanie tego tworu, bo nie wiem jak inaczej nazwać te werterowskie żalenie się i zawracanie duby bogu ducha winnym czytelnikom mojego bloga, o ile jacyś tutaj są, a pewnie i są. Takie coś jest do dupy, musze przewartościować sobie światopogląd bo inaczej nie da rady… czas na cotygodniowe wypady na bilard, ale najpierw czekam na listonosza z kasą…

1 komentarz:

wiesz-OK pisze...

mocna rzecz,
powiedział bym "really impressive"...