środa, grudnia 31

Traveler

Raport o wyprawie nr 3: Masquerade (poprzednie raporty zgubiono w przeprowadzce).
Miejsce: bliżej nieokreślona lokacja w Lądku Zdrój
Termin: 31.XII.o8r.-o2.I.o9r.
Cel: Odnaleźć tajemniczy "nowy rok" oznaczony numerem 2oo9.

Jak zwykle (czyli po raz trzeci) ze stacji badawczej Krzyki we Wrocławiu grupa dzielnych (przyszłych) magistrów, profesorów, doktorów itd. wyrusza na wyprawę w nieznane. A przynajmniej nieznane dla większości (ludzi w tej wyprawie).
Dokładnie w samo południe, spod głównej bazy grupy poznawczej o tajemnej nazwie Eloiksfał, wyruszą dwa automobile ze sporą grupą członków wyprawy (8 osób). Chwilę wcześniej, bo niecałe 20min (planowo oczywiście) druga część ekspedycji wyruszy z dworca PKS (Bóg jeden wie ile osób). Wraz z badaczami wyruszy również absolutnie niezbędny sprzęt rodem nie tylko z Finlandii, ale i również ze Szkocji (dostarczony od pana Jaśka W.) oraz najlepszy (a przynajmniej lepszy od F16) sprzęt made in USA (dostarczony od pana Jacka D.) oraz wiele wiele innych, niezbędnych przy badaniach urządzeń, menzurek i flakoników z tajemnymi specyfikami.
Oba zespoły połączą się już na miejscu, w tajemniczym "Domu" w równie nieznanym Lądku Zdrój po około dwóch godzinach. Od tego momentu będą się przygotowywać przez około sześć godzin do trwających aż cztery godziny badań na temat tajemniczego obiektu o kodzie 2oo9. Aż do 23:59 31 grudnia ekipa będzie badać naturę tego zagadkowego zjawiska by w momencie wybicia północy oglądać enigmatyczne mini zorze polarne na niebie. A zaraz po tym przez parę godzin będziemy zgłębiać naturę już psychiczną no i filozoficzną tego wydarzenia.

Dalsza część raportu po powrocie z wyprawy...

sobota, grudnia 27

Every night is a masquarade!


Z okazji minionych świąt wszystkim wszystkiego the best i wszystkiego wszystkim the best w nowym roku 2oo9 który rozpocznę prawdopodobnie gdzieś w górach ale na 1oo% w klimatach maskarady, absolutnej maskarady ;)

wtorek, grudnia 16

szaro-buro

Ostatnio gdzieś czytałem (chyba na gazeta.pl), że ludzie lepiej wykształceni i inteligentniejsi łatwiej popadają w jesienną depreche. Tak więc od paru dni walczę z jakimś zimowym wirusem i pocieszam się, że jestem inteligentny i cool, bo mam, a raczej nie mam humoru...
Choć tak trochę pesymistycznie przypominam sobie, że to chyba były jakieś amerykańskie badania :/

sobota, grudnia 13

Bajka (Bujka i Brawórka)

wtorek, grudnia 9

Murderer

Pociąg stał w środku lasu już prawie od kwadransa. Bardziej irytujące było chyba jednak to, że ledwo dwadzieścia minut temu wyruszyliśmy! Wyszedłem z przedziału i zapaliłem papierosa. W tej samej chwili dwa przedziały dalej wyszła jakaś kobieta koło trzydziestki ubrana w niebieską przylegającą do ciała suknię aż po łydki i z lisem w okół szyi. Paliła długą cygaretkę w czarnej lufce, na uszach miała dwie, pewnie strasznie ciążące perły zaś czarne włosy uczesane w stylu lat 20-30stych.
- Co się stało?! Dlaczego stoimy?! - zapytała raczej ogół niż kogoś konkretnego.
- Nie wiem madame Agatho, ale cieszę się że nie jedziemy Orient Expressem -odpowiedział jej lekko basowy głos mężczyzny którego miałem okazję poznać minionej nocy w pubie. Trochę przy kości, średniego wzrostu, zawsze ubrany w jasnobeżowy garnitur, na nosie przeźroczyste lenonki, włosy przylizane zaś wąs śmiesznie zakręcony. Zapamiętałem go głównie dlatego, że przedstawiał się imieniem rzymskiego herosa.
- Madame, proszę się nie martwić - powiedział nagle za moimi plecami trzeci głos - Na pewno rozwiążę tą tajemniczą sprawę - po akcencie wiadomo było, że to Brytyjczyk. Dość wysoki i chudy, ubrany w długi płaszcz w szkocką kratę i w dziwaczną czapkę o tym samym wzorze. Zawsze w ustach trzymał fajkę. Również zawsze u jego boku był jakiś facet w meloniku - ponoć doktor, ale ja tam nic nie wiem. Niezbyt mnie interesowało co ta cała gromadka ma zamiar robić dalej więc przygasiłem papierosa o zewnętrzną część wagonu i wróciłem do przedziału czytając kolejny rozdział jakiegoś nudnego kryminały o gromadce ludzi uwięzionych na wysepce gdzie co chwila ktoś umierał w rytm rymowanki.

niedziela, grudnia 7

MZM - czyli improwizacja forever


Mózg - 1. zespół najwyższych ośrodków czuciowych, kojarzeniowych i ruchowych, stanowiący część układu nerwowego, znajdujący się w jamie czaszki u kręgowców; składa się z dwu półkul mózgowych, móżdżku i rdzenia przedłużonego; mózgowie.
2. umysł, rozum.
-- SJP PWN

Tak, nie można zaprzeczyć, że najlepsza jest Muzyka z MÓZG'u. W gwoli ścisłości, w tej chwili mam na myśli festiwal. Jestem świeżo po zakończeniu czwartego już festiwalu MZM (Muzyka z MÓZG'u) i mogę tylko szczerze powiedzieć, że to jeden z ciekawszych festiwali w jakich uczestniczyłem, a dodam, że nie uczestniczyłem w nim w pełni!.
Pierwszy dzień przegapiłem, jednak kolokwium na politechnice stoi wyżej w hierarhi wartości nawet niż MÓZG'owy festiwal, ale w sam raz wylądowałem na dzień drugi i w ten oto sposób 4'ty festiwal MZM zaczął się dla mnie występem genialnego jazz bandu - Sing Sing Penelope z gościnnym udziałem Andrzeja Przybylskiego. O ile osobiście utwory made by Przybylski nie zafascynowały mnie aż tak bardzo o tyle pierwszy utwór wykonany w pełni i tylko przez Sing Sing towarzyszył mi przez resztę dnia (a raczej wieczoru) bo i konkurencja (jaką miałem okazję usłyszeć!) nie okazała się lepsza. Na drugi ogień (a dla reszty na trzeci) pojawił sę Mateusz Waleria Trio. I o ile harfa i grająca na niej Zofia Dowigałło oraz kontrabas w rękach Ju-ghan'a bardzo mnie zafascynowały o tyle to co wyczyniał tytułowy Mateusz Walerian z saksofonem oraz "fletem" niezbyt przypadłu mi do gustu. Głównie dla tego, że saksofon lubię, a wręcz kocham za ten jego charakterystyczny dzwięk a nie za to, że ktoś po prostu przez saxa oddycha...
Tak więc niewątpliwie dzień pierwszy (dla mnie, dla innych drugi) minął moim zdaniem pod znakiem nota bene bydgoskiego Sing Sing Penelope (w ramach ciekawostki, na saxie gra tam Tomek Glazik znany m.in. z KULTu, czyli kolejny powód bym wychwała Sing Sing'a).

Dzień drugi, oficjalnie trzeci, rozpoczął sioę od solowego występu Tomka Gwincińskiego i nie licząc finałowgo bonusu (o którym za chwilę) był to najbardziej mnie fascynujący występ nawet nie w trzecim dniu ale w całym festiwalu. To co jeden facet wyczyniał na scenie przy użyciu gitary & loopa to po prostu geniusz!
Potem na scenie pojawił się polski duet (albo trio, licząc faceta od wizualizacji) który z powodu nazbyt psychodelicznych nut nie przypadł mi aż tak strasznie do gustu lecz na szczęście na koniec pojawił się znów duet, tym razem made in USA Elliott Sharp & Hamid Drake. To co Hamid wyczyniał z bębnami było po prostu ge-nial-ne ale ani Hamid ze swoimi bębnami ani Sing Sing nie przebiją "bonusu" - pięciu gitarzystów Elliott Sharp, Paolo Angeli, Tomek Gwinciński, Piotr Pawlak i Johny jakiśtam*. To co ten kwintet wyczyniał na scenie było po prostu jazzową nirwaną, czymś doskonałym. A gdy doda się jeszcze, że ten blisko pół godzinny utwór był W PEŁNI IMPROWIZOWANY to po prostu szczęka opada, i nic tylko bić pokłony. Tu trzeba powiedzieć, że ci ludzie grali razem po raz pierwszy! I to nie mowa o pierwszy koncercie, oni nawet nie grali żadnych prób!

Jeżeli piąty festiwal Muzyki z MÓZG'u ma być zakończony równie zaistym bonusem to pojawię się na nim choć by dla samego bonusu.

Na finisz Sing Sing Penelope, chyba (ale nie jestem pewny) nagranie właśnie z MÓZG'u



wtorek, grudnia 2

Dla Twojej miłości...

Nie mogę spać...
Sam nie wiem dlaczego. Choć jak się trochę zmuszę do myślenia to nawet wiem co jest przyczyną mojej bezsenności... W wielkim skrócie - uczucia, miłość(?), pożądanie(?) to uczucia które żyją własnym życiem według nieznanych nam praw. Prawdę mówiąc powtarzam to o czym od XVIII wieku czy nie wcześniej trąbią wierszokleci, ale cóż, człowiek niestety uczy się na własnych błędach, rzadko kiedy na cudzych. Ale teraz przynajmniej wiem, że w sprawach miłosnych pośpiech nie jest naszym przyjacielem. Lepiej spędzić parę dodatkowych dni(?), tygodni(?), miesięcy(?!) na utrzymywaniu z drugą osobą przyjaźni niż pod wpływem zauroczenia i euforii stworzyć coś co nie koniecznie ma dużo wspólnego z prawdziwą miłością.

Ponoć taka prawdziwa zdarza się raz (albo tylko parę razy) w życiu. Jeśli tak, to ja już jedną mam za sobą i w duchu marzę, że jednak ma się ich parę w życiu. Czekam tak więc na kolejną szansę odkrycia prawdziwej miłości choć teraz bogatszy o doświadczenia które chociaż odrobinę pozwolą mi odsiać prawdziwą miłość od plwa chwilowej fizycznej namiętności. Co nie oznacza, że to drugie jest jakieś strasznie złe i że nie mam zamiaru mieć z tym niczego wspólnego. Czasami po prostu człowiek daje się ponieść fizycznym emocją, tym bardziej gdy są niesione na skrzydłach płynnej odwagi.

p.s.
Zarówno soki Tymbarka mają wyczucie jak i mój iPod. Bo jak inaczej nazwać w dniu uczuciowych rozterek kapsel z napisem "Czy to przyjaźń czy kochanie?" albo lecący w tle z iPoda z środku "poważnej związkowej rozmowy" głos Kazika S. "dla twojej miłości..."